Kategorie opowiadań


Strony


Forum erotyczne





Nie ogladaj sie w stronę Sodomy

Nadszedł dzień planowanej kolacji. Jim był zdenerwowany. Pokłócił się z matką, gdy kazała mu założyć płaszcz. Wściekał się na brata, gdy odkrył, że w szufladzie komody z wiecznego pióra Johna wyciekł atrament na jego ostatnią białą koszulę. Zrobiwszy karczemną awanturę, wyszedł z domu. Z bijącym sercem zapukał do drzwi państwa Mergendahl. Otworzył Bob. Wzruszony Jim podał mu rękę i nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
- Cześć, stary! Jak się masz? - powitał go Bob. - Wejdź, proszę. Wypijmy na początek po jednym - wprowadził Jima do pokoju. - Starzy wyszli, a Sally jest na górze i robi coś przy dziecku. Jak to fajnie znowu cię widzieć! Nic się nie zmieniłeś. Jak ci się wiodło?
- Klawo - głos Jima brzmiał ochryple, ale w końcu zdołał przecież się odezwać. Wszystko szło doskonale. - Ty też dobrze wyglądasz - i to była prawda.

Jim z zaskoczeniem skonstatował, że zapomniał już, jak naprawdę wygląda Bob. Zawsze uważał, że zapamiętał rzeczywisty obraz przyjaciela. Ale najwidoczniej pamięć nie była obiektywna, poddawała się emocjom. Okazało się, że zapomniał, jak ciemne były rude włosy Boba, że miał piegi, że kąciki ust wznoszą się ku górze, a oczy są niebieskie jak Morze Polarne. Tylko sylwetka pozostała bez zmian: szczupły, smukły, szeroki w ramionach. Do twarzy mu było w mundurze. Siedzieli przy kominku. Bob zapomniał o podaniu drinków. On także robił remanent wspomnień. Czy pamięta wszystko?
- Zniknąłeś jak kamfora - powiedział w końcu.
- Ja? To ty! Pisałem list za listem, ale żaden do ciebie nie dotarł.
- Możliwe, byłem ciągle w podróży, wiesz...
- Tak, obaj podróżowaliśmy.
- Widziałeś się już z Sally po powrocie?
- Na przyjęciu świątecznym.
- Racja. Zapomniałem. Zaprosiła cię wtedy na dzisiejszy wieczór.
- Sally to wspaniała dziewczyna - Jim chciał to mieć za sobą.
- Też tak uważam. Cieszę się, że się lubicie. Wtedy w szkole niezbyt za sobą przepadaliście.
- Niezbyt, ale pamiętam, że już wtedy z nią chodziłeś.
- A kiedy ty zamierzasz się ożenić? - znów ta stara śpiewka.
- Nieprędko.
- Miałbyś ochotę wrócić tu i zamieszkać?
- Niewykluczone - odpowiedział niepewnie. - Ty też tu będziesz mieszkał?
- Ciągle mi to kładą do głowy. Wygląda na to, że zacznę robotę z ojcem Sally w towarzystwie ubezpieczeniowym. Wszyscy twierdzą, że się nadaję.
- A nie wolałbyś zostać na morzu?

Bob poruszył się niespokojnie w fotelu, krzyżując swoje długie nogi.
- Pływam już całe dziesięć lat i dorobiłem się niezłego stanowiska. Nie przyjdzie mi łatwo wrócić na ląd. Ale, jeśli Sally tego chce...
- Ona chce, a ty?
- Tak, ja też - Bob był agresywny, robił wrażenie rozdrażnionego. Po chwili dodał: - No, może nie aż tak...
- Nie wiem, co w tym złego - być marynarzem. Przecież dobrze zarabiasz. Dlaczego Sally jest niezadowolona?
- Znasz kobiety. Chcą cię mieć w pobliżu, żeby nie spuszczać z oka. Sally twierdzi, że nie czuje się mężatką, gdy jestem poza domem.
- No więc, osiedlisz się tutaj?

Bob ponuro przytaknął.
- Tak, osiedlę się. Jakoś się do tego przyzwyczaję. Niech już tak zostanie. Podoba mi się rola głowy rodziny.
- No, to ja też chyba tu zamieszkam.
- Byłoby wspaniale. Dokładnie tak jak dawniej. Zabawne, poznałem najrozmaitsze dziewczyny, ale do żadnego faceta nie byłem tak przywiązany jak do ciebie. Fajnie byłoby mieć przynajmniej jednego kumpla w mieście. Do tenisa.
- Tak.
- Ale ty jesteś za dobry dla mnie. Jesteś zawodowcem, a ja latami nie grałem. Miło by było jednak znów trochę sobie pograć.

Rozmarzył się. Jim poczuł namiastkę tryumfu. Bob wróci do niego tak łatwo i naturalnie, jak wtedy, gdy mu się oddał po raz pierwszy.
- Jako chłopcy przeżyliśmy tu wiele pięknych chwil - powiedział w zamyśleniu Bob i spojrzał w ogień. Jim także wpatrywał się w płomienie. Tak, dokładnie tak samo było wtedy: płomienie, atmosfera ogniska. Tak, historia znowu się powtórzy. Jim był tego pewien.
- Pięknie było - przysiągł sobie, że pierwszy nie wspomni o chacie.
- Wiesz, czasami myślę, że byłoby dobrze, gdybyśmy razem poszli na studia. Ten pomysł z morzem nie był najlepszy, choć było fajnie. Zaciągnąłeś się na statek tylko ze względu na mnie, prawda?
- Tak, to był jeden z powodów.
- Nie sądzisz, że postąpiłem... postąpiliśmy niewłaściwie?

Jim uporczywie wpatrywał się w ogień.
- Nie - powiedział w końcu. - Postąpiliśmy tak, jak chcieliśmy. Dla ciebie było oczywiste, że chcesz zostać marynarzem, tak jak ja chciałem grać w tenisa. Nigdy nie byliśmy tacy, jak ci wszyscy ludzie tutaj, mieszczuchy... Poszliśmy w szeroki świat, a oni tego nienawidzą. Teraz wróciliśmy.

Bob uśmiechnął się.
- Jesteś jedyną osobą, która rozumie, dlaczego musiałem pójść w morze. Tak, postąpiliśmy słusznie. Ale czy to rzeczywiście dobry pomysł, żeby tu wracać? Potrafisz tu wrócić, zamieszkać w tym samym domu, z tymi samymi ludźmi, dzień po dniu, ciągle to samo, potrafisz?
- Nie wiem. Po prostu nie wiem. Mnie oczywiście łatwiej. Mogę tu uczyć grać w tenisa, ale ty z pewnością nie możesz być marynarzem na lądzie. Uważam, że powinieneś postąpić tak, jak czujesz, że musisz.

Mówiąc to, miał na myśli co innego. Bob westchnął.
- Nie potrafię się na nic zdecydować.

Jim chciał mu pomóc, ale nie wiedział, jak to zrobić.
- Zaczekaj - powiedział - zaczekaj, aż się coś wydarzy. Zawsze się coś dzieje.

Siedzieli w milczeniu przy kominku. Jim usłyszał dobiegający z pięterka przytłumiony płacz niemowlęcia. Dziecko Boba.
- Co słychać u twojego ojca? - spytał wreszcie.
- Umarł. Miesiąc temu.
- Widziałeś go jeszcze za życia?
- Nie.
- Nie chciał się z tobą zobaczyć?
- Ponoć postradał zmysły. Przez pięć ostatnich lat był obłąkany. Nic już nie pomagało, a poza tym, to ja nie chciałem go widzieć. Było mi wszystko jedno, czy umrze, czy nie - Bob mówił rzeczowo, bez cienia żalu.
- Czy masz jakąś dziewczynę, Jim? - spytał znienacka.
- Nie.
- To do ciebie podobne. Zawsze byłeś nieśmiały wobec kobiet. Powinieneś sobie jakąś znaleźć. Skakanie z kwiatka na kwiatek męczy.
- Może spotkam kogoś, kiedy już tu osiądę.
- Będziemy wtedy obaj żonatymi facetami. Cholera, nigdy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś do tego dojdzie.
- Masz rację, nigdy.
- A za parę lat będziemy panami w średnim wieku, potem staruszkami i w końcu umrzemy.
- Smutne, co? - zaśmiali się obaj. W pokoju pojawiła się Sally.
- Dzień dobry, Jim.
- Co z dzieckiem? - spytał Bob.
- Zasnęło. Bogu dzięki! Jim nie ma nic do picia!
- Przepraszam. Na co masz ochotę?
- Na nic, dziękuję.
- No, to siadajmy do kolacji - zaprosiła ich Sally. Jedzenie było dobre. Rozmawiali o ludziach z miasteczka, o ich rodzinach i wojnie we Francji. W intymnej atmosferze rodzinnej jadalni Jim rozluźnił się. Nie zmuszał się do niczego. Wszystko toczyło się zgodnie z ustalonym porządkiem. Wkrótce będzie razem z Bobem. I sam Bob doprowadzi do tego, że ich losy się połączą.
- W maju wpadnę chyba do Nowego Jorku. Spotkajmy się i poszalejmy ostatni raz, zanim zatrzasną się za nami bramy starego więzienia - zażartował Bob. Sally uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Doskonale - odrzekł Jim. - Dam ci adres. Zadzwoń do mnie, jak tylko zjawisz się w mieście, zgoda?

Tej wiosny Jim starał się pracować jak najwięcej, żeby nie myśleć o Bobie. Nie przychodziło mu to łatwo. Sprawy nie miały się najlepiej. Nadszedł i minął maj, a Bob nie dawał znaku życia. Ostatecznie zdecydował się na list do Sally. Odpowiedziała mu, że Bob wciąż jeszcze jest na morzu i narzekała bardzo z tego powodu. Na szczęście wojna dobiegła końca, więc Bob wkrótce powinien wrócić.

W rok później rzeczywiście zjawił się w mieszkaniu Jima. Uścisnęli sobie dłonie, jakby rozstali się zaledwie wczoraj.
- Ale masz chatę! Bomba! - Bob z uznaniem rozglądał się po wnętrzu. - Nie będzie ci żal zrezygnować z tego dla Wirginii?
- Jeszcze z niczego nie zrezygnowałem - uśmiechnął się Jim. Bob usiadł w fotelu i wyciągnął długie nogi. Wciąż jeszcze nosił mundur.
- Bomba mieszkanie - mruknął ponownie.
- Kiedy idziesz do cywila?
- Jeszcze nie wiem - Bob zmarszczył czoło. - Mam teraz szansę starać się o patent kapitański. Jak na mój wiek, to spora rzecz i nie mam ochoty z niej zrezygnować.
- A co na to Sally?
- Otóż to, Sally! Nie wiem naprawdę, co począć. Ona się domaga mojego powrotu do domu.
- A ty nie chcesz?
- Nie.
- No to nie wracaj. To twoje życie. Jeżeli jesteś szczęśliwy pływając, to zostań przy tym. Sally nie jest pierwszą kobietą, która wyszła za mąż za marynarza.

Bob przyznał mu rację.
- Tak też jej mówiłem. Ale ona jest cholernie uparta i nic nie mogę wskórać. Tak samo jej rodzinka. Czasami myślę, że zależy im na tym bardziej, niż jej. Dziecko daje jej dość szczęścia. Nie wydaje mi się, żeby jej aż tak bardzo mnie brakowało.
- Sam musisz podjąć decyzję - powiedział Jim. Chciał, żeby Bob został na statku. Nie byliby, co prawda, często razem, ale zarazem Bob byłby z dala od Sally.
- Co powiesz na to, żebyśmy coś przekąsili?

Poszli do włoskiej restauracji i wypili we dwójkę butelkę chianti. Niedługo krąg się zamknie.
- Dokąd miałbyś ochotę teraz pójść? - spytał Jim, gdy skończyli jeść.
- Bez znaczenia. Ważne tylko, żebym mógł się upić.
- Znam tu jedną knajpkę.

Powędrowali przez ciepłą noc w kierunku lokalu, gdzie mężczyźni polowali na mężczyzn. Jim był ciekaw reakcji Boba. Usiedli przy stoliku i zamówili butelkę whisky. W lokalu znajdowało się kilka kobiet, których obecność miała maskować specyfikę miejsca. Bob rozejrzał się wokoło.
- Niewiele tu dziewczyn - powiedział wreszcie.
- Tak, rzeczywiście niewiele. Masz na którąś ochotę?
- Coś ty! - roześmiał się. - Jestem przecież żonaty. Zapomniałeś?
- Dlatego przyprowadziłem cię właśnie tutaj, żeby cię nie kusiło.

Popijając gawędzili. Wróciła dawna zażyłość, a to oznaczało, że przeważnie mówił Bob, a Jim przysłuchiwał się i czekał. Podczas gdy Bob opowiadał o życiu na statku, Jim obserwował zabawną sytuację rozgrywającą się przy barku. Jakiś pilot miał ochotę poderwać marynarza. Zaczną pogawędkę, będą się trącać kolanami, a potem odejdą z zarumienionymi twarzami i błyszczącymi oczami. Są młodzi, czują pociąg do młodych. Różnią się od starych, smutnych mężczyzn, też napalonych, ale nieatrakcyjnych, którzy próbują z jednym, potem z następnym chłopakiem, są przyzwyczajeni do porażek, ciągle szukają jakiegoś nadzwyczajnego młodzieńca, który lubiłby starość albo pieniądze.
- Ta cała banda sprawia dość pedalskie wrażenie - powiedział w pewnej chwili Bob i skinął głową w kierunku barku.
- Jak to w Nowym Jorku - Jim przestraszył się trochę.

Co będzie, gdy Bob się tym zdenerwuje? Czyżby Jim przesadził?
- Tak, masz rację. To prawdziwy Nowy Jork. Pełno ciot. Wszędzie ich pełno. Nawet na statku. Miałem raz kapitana tego rodzaju, ale mnie nigdy nie zaczepiał. Leciał na Murzynów. Są teraz wszędzie. Napijemy się jeszcze czegoś?

Bob zamówił następną kolejkę, a Jim odetchnął z ulgą.
- Znasz jakieś dziewczyny? - spytał w końcu Bob. - Tylko żeby sobie pogadać. Sally by mnie zabiła, gdybym zrobił coś więcej. Możesz mi nie wierzyć, ale spałem tylko z jedną kobietą, odkąd jestem żonaty. Niezłe, co? Chciałbym po prostu porozmawiać z kobietą.
- Znam, ale o tej porze na pewno wszystkie są zajęte.
- Tak, rzeczywiście już późno. Ja właściwie znam kilka, mogę spróbować do nich zadzwonić.

Jim uznał, że lepiej będzie nie sprzeciwiać się.
- Chodźmy do mojego hotelu - Bob wstał z miejsca. - Stamtąd zadzwonię.

Zapłacili za trunki i wyszli z knajpy. Odprowadzały ich zazdrosne spojrzenia. Minęli Times Square. Była gorąca, bezwietrzna noc, błyskały neony. Wszędzie roiło sie od ludzi rozluźnionych swobodną powojenną atmosferą. Hotel Boba stał w bocznej ulicy. Poszli prosto do pokoju. Gdy Jim wszedł, przytłoczyła go nagle cielesna bliskość przyjaciela. Na podłodze walały się części garderoby, mokry ręcznik wisiał na drzwiach łazienki, na łóżku leżały skotłowane, pomięte prześcieradła. Mimo ostrej woni środka dezynfekującego i kurzu Jim wyczuł szczególny zapach Boba. Podnieciło go to.
- Niezły tu burdel - powiedział Bob odruchowo. - Nie jestem zbyt porządny. Sally się wścieka, jak rozrzucam rzeczy.

Podszedł do telefonu i zamówił kilka rozmów. Nikogo jednak nie zastał. Wreszcie z uśmiechem odłożył słuchawkę.
- Widocznie dzisiejszej nocy jest mi przeznaczone dochować wierności żonie. Równie dobrze możemy upić się we dwóch. Damy radę, prawda? - wyciągnął z walizki butelkę i napełnił kieliszki. - Tak to się robi - wychylił swoją whisky jednym haustem.

Jim zwilżył tylko wargi, chciał być trzeźwy. Pijąc, siedzieli w ostrym świetle gołej żarówki. Pokój tonął w nocnym upale. Ściągnęli koszule. Ciało Boba nadal było muskularne i silne, skóra gładka, jasna i w przeciwieństwie do skóry większości rudowłosych pozbawiona piegów. Duet rozpoczął się pianissimo.
- Przypominasz sobie starą chatę? - zapytał Jim.
- Nad rzeką? No, pewnie.
- Dobrze nam tam było.
- Jasne. Był tam też jakiś staw, w którym się kąpaliśmy.

Jim przytaknął.
- Pamiętasz, jak byliśmy tam po raz ostatni?
- Nie, nie za bardzo.

Czyżby mógł zapomnieć? Niemożliwe.
- Musisz pamiętać! Ten weekend, zanim wyjechałeś na północ. Zaraz po skończeniu szkoły.
- Ach, tak, coś mi świta. - Bob zmarszczył czoło. - Nieźle wtedy błaznowaliśmy.

Przypomniał sobie. Zaraz się to wydarzy.
- Tak, było przyjemnie, pamiętasz? - Bob zachichotał. - Wszyscy chłopcy w tym wieku to robią, tak mi się wydaje. Ciekawe, ale poza tym jednym razem, nigdy czegoś takiego nie robiłem.
- Ja też nie.
- Byliśmy wtedy dwoma małymi pedałkami - zażartował Bob.
- Naprawdę nie robiłeś tego już z nikim?
- Z mężczyzną? Nie, do diabła! A ty?
- Nie.
- Napijmy się po kielichu.

Wkrótce obaj byli pijani. Bob powiedział, że idzie spać. Jim przyznał się do senności i zaproponował, że lepiej będzie, gdy sobie pójdzie. Bob nalegał, żeby Jim został na noc w hotelu. Rzucili ubrania na podłogę. Tylko w szortach padli na rozmemłane łóżko. Bob leżał wyciągnięty na wznak przykrywając twarz ramieniem, robił wrażenie nieprzytomnego. Jim wpatrywał się w niego: czy naprawdę zasnął? Śmiało położył rękę na jego piersiach. Skóra była dokładnie tak samo gładka, jak to zachował w pamięci. Lekko musnął pojedyncze rude włoski, rosnące wokół pępka. Powoli, ostrożnie jak podczas zabiegu chirurgicznego, zaczął rozpinać mu szorty. Bob poruszył się, ale nie przebudził. Jim rozpiął je i odsłonił gęste włosy podbrzusza, z których wyłonił się blady łup. Jim powoli wziął do ręki penis Boba. Długo, tak mu się przynajmniej zdawało, trzymał go w dłoni. Trzymał go nadal, gdy zauważył, że Bob się ocknął i patrzy na niego. Na ułamek sekundy serce Jima zamarło.
- Co jest, do kurwy nędzy? - brutalnie zabrzmiał głos Boba.

Jim nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Świat się zawalił. Dłoń zacisnęła się tam, gdzie była. Bob odtrącił go, ale nie mógł się poruszyć.
- Odwal się, pedale! - zawarczał.

To tylko zły sen, pomyślał Jim. Nic takiego nie mogło się przecież wydarzyć. Kiedy Bob uderzył go mocno w twarz, ból przywrócił mu świadomość. Upadł od tyłu, a Bob zerwał się, zatoczył po pijanemu i zaczął manipulować przy guzikach.
- Spierdalaj stąd!

Jim dotknął miejsca na twarzy, palącego po uderzeniu. Ciało dygotało od ciosu. Czyżby krwawił?
- Wynoś się, słyszałeś?! - Bob zbliżył się do niego z zaciśniętymi pięściami.

Nagle ogarnięty jednocześnie gniewem i żądzą, Jim rzucił się na niego. Zaczęli się mocować. Upadli na łóżko. Bob był silny, ale Jim silniejszy. Stękając z wysiłku, nie mogąc złapać tchu, szamotali się, okładali pięściami, kopali. Bob nie mógł poradzić sobie z Jimem. Wreszcie leżał dusząc się i charcząc, z twarzą w poduszce i wykręconą do tyłu ręką. Jim spoglądał na jego ciało. Miał ochotę go zamordować. Z premedytacją jeszcze mocniej wykręcał mu rękę. Bob krzyknął. To dodatkowo podnieciło Jima. Co robić? Zmarszczył brwi, alkohol utrudniał koncentrację. Spojrzał na dygocące pod sobą ciało, na szerokie plecy, podarte szorty, długie muskularne nogi. Ostatnie upokorzenie. Wolną ręką zerwał z niego spodenki i odsłonił białe, twarde, pozbawione owłosienia pośladki.
- Jezu! - zajęczał Bob. - Nie, nie!

Gdy już było po wszystkim, Jim ciężko dysząc leżał na cichym ciele, pozbawiony wszelkich uczuć. Wiedział, że krąg się zamknął. Doprowadził sprawę do końca. Wreszcie usiadł. Bob się nie ruszał. Nadal leżał z odwróconą twarzą wciskając głowę w poduszkę. Jim zaczął się ubierać. Potem podszedł do łóżka i spojrzał na człowieka, którego niezmiennie kochał przez tyle lat. Czyżby to było wszystko? Położył dłoń na spoconych ramionach Boba. Bob strącił ją. Ze strachu? Z obrzydzenia? To nie miało teraz znaczenia. Dotknął poduszki. Była mokra. Łzy? Dobrze. Bez słowa podszedł do wyjścia. Jeszcze raz odwrócił się w kierunku Boba, zgasił światło i zamknął za sobą drzwi. Wyszedł z hotelu nie zdając sobie sprawy z tego, dokąd idzie.

Długo kluczył bez celu, aż wreszcie powlókł się do jednego z tych lokali, gdzie mężczyźni szukają mężczyzn. Wszedł z postanowieniem, że będzie pił tak długo, aż wreszcie znajdzie zapomnienie.




Podoba się opowiadanie? Podziel się z innymi!





orfeusz

GORE VIDAL
(tłumaczył A. Selerowicz, Dom Księgarski i Wydawniczy 1990)


Komentarze


Brak komentarzy! Bądź pierwszy:

Twój komentarz






Najczęsciej czytane we wszystkich kategoriach